Szwecja, emigracja, północ, Piteå, Norrbotten, Laponia

sobota, 3 marca 2018

Najpiękniejsza pora roku

Zaczyna się u nas najpiękniejsza pora roku. Po szwedzku nazywa się vårvinter i jak to często w szwedzkim bywa - jest zlepkiem dwóch wyrazów: wiosna i zima. W Polsce nazywamy to przedwiośniem, chociaż przedwiośnie kojarzy mi się z szarymi barwami, a tutaj jest to czas słońca i kolorów... W zasadzie jakiegoś bogactwa barw nie ma: jest głównie biało i niebiesko. Polskie przedwiośnie nawiązuje wyraźnie do wiosny, tutaj natomiast jest to taka cudowna zima: kiedy dzień jest długi, temperatura poniżej 0C, ale zwykle powyżej -5C (czyli ciepło), nie pada tak często śnieg, więc jest słonecznie, a na idealnie niebieskim niebie, nie ma żadnych, nawet najmniejszych chmur. Można nadal uprawiać wszystkie sporty zimowe. To jest właśnie ten czas, o którym się tutaj marzy od listopada. 

Z perspektywy łyżew vårvinter wygląda mniej więcej tak:



Z perspektywy nart tak:
Domek babci T.



Pierwszy raz o tej porze roku byłam tutaj dwa lata temu. Spędzaliśmy Wielkanoc w małym domku babci T., w wiosce, której populacja nie przekraczała 10 osób, a od tego czasu zmniejszyła się o 20%. Jeździliśmy na nartach po zamarzniętych jeziorach i braliśmy udział w zawodach łowienia ryb w przerębli (jak znajdę zdjęcia to dodam). 

Poznaliśmy też wtedy ludzi (z Uzbekistanu/Turkmenistanu, czy jakiegoś innego stanu byłych Socjalistycznych Republik Radzieckich), którzy na tym pustkowiu - w wiosce obok - prowadzą restaurację. Skojarzyłam, że są ze wschodu, bo mieli w ofercie bliny więc zagadałam po rosyjsku. Uściślając: nie tyle zagadałam, co powiedziałam coś z repertuaru tych kilku zdań, które w Polsce zna każdy, kto się nigdy języka rosyjskiego nie uczył. 

Na szczęście te rosyjskie zdania, które każdy zna - są innego kalibru, niż np. zdania w języku niemieckim, które w Polsce każdy, kto się niemieckiego nie uczył - zna. Pamiętam, z wycieczek klasowych w podstawówce, że zagadanie tymi zdaniami do turystów z Niemiec - nie przysparzało przyjaciół. 

W każdym razie ci właściciele restauracji na wiadomość, że jestem z Polski bardzo się ucieszyli i wyściskali mnie wszyscy po kolei, bo Polska też przecież z sovietskogo sojuza! Mówili do mnie cały czas już potem w tym uniwersalnym języku bratnich narodów, z którego wyłapywałam tylko pojedyncze słowa, więc odpowiadałam im, w równie uniwersalnym języku, który Kapuścińskiemu tyle razy ratował życie - czyli po prostu - nic nie rozumiejąc - przyjaźnie się uśmiechałam. A jak na koniec, zamówiłam lody to postawili przede mną taki deser lodowy, że inni klienci (wycofani przecież Szwedzi) podchodzili pytać, jak się nazywa to, co ja zamówiłam. Sovietskij Sojuz rules!