Szwecja, emigracja, północ, Piteå, Norrbotten, Laponia

czwartek, 27 kwietnia 2017

Pierwsze koty za płoty!

Podczas pobytu w Polsce, kiedy Warszawa rozkwitała wiosną i wszędzie królowała cudna świeża zieleń - moje dwie koleżanki namówiły mnie na rozpoczęcie kolejnego sezonu biegowego – tzn. żeby była jasność – poprzedni sezon biegowy zakończyłam jakieś 2 lata temu. Biegałyśmy w interwałach, z super aplikacją, która co rusz entuzjastycznie wykrzykiwała do nas: good job! Zachęcona tą przygodą postanowiłam kontynuować tutaj. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie tutejsza depresyjna szarość, czasem śnieg, a czasem urywający głowę, sztormowy wiatr. W tych ekstremalnych warunkach udało mi się nawet 3 razy pobiegać.

T. z kolei co tydzień jeździ do rodziców, aby w ich mieście brać udział w biegu na 5 km. Jest to bieg o długiej tradycji, sięgającej lat 60-tych, jest organizowany przez 7 kolejnych wtorków w kwietniu i maju. W każdy wtorek są 4 starty, zaczynając od godziny 16.30 (trasa jest dla każdej grupy taka sama). Jak wróciłam z Polski to T. akurat był po pierwszym biegu z tej serii, więc zapytałam jak mu poszło. Powiedział, że nienajlepiej. Dopytywałam dalej: czy musiał zejść z trasy, czy coś się stało, ale nie, okazało się, że po prostu był drugi… i miał gorszy czas, niż się spodziewał… Biedaczek.

W tym tygodniu zaproponował, abym i ja wzięła udział w tym biegu, żeby się sprawdzić i zacząć obserwować postępy. Na bieg nie trzeba się wcześniej zapisywać, można po prostu przyjść, zapłacić opłatę startową, pobiec i zostać gwiazdą lokalnej prasy. No to pobiegłam.

Trasa biegu wiedzie wokół rzeki i przez dwa mosty. Taki tam sobie bieg, na zachętę do uprawiania sportu, dla amatorów... i niby nikt nie walczy o wyniki, ale jeszcze przed pierwszym mostem całkowicie straciłam z oczu peleton. Sądziłam, że jak wbiegnę na most to może jeszcze kogoś zobaczę, ale gdzie tam! Nie bardzo wiedziałam, gdzie biec dalej (trasa nie jest oznaczona, bo organizatorzy nie przewidzieli najwyraźniej, że będą uczestnicy aż tak odbiegający kondycyjnie od reszty). Były trzy możliwe drogi. Właściwą wybrałam tylko dzięki temu, że tata T. przed biegiem powiedział, że za mostem może mi być ciężko, bo jest pod górkę. No nic, wbiegłam jakoś pod tę górkę, a tu dalej peletonu ani widu, obejrzałam się, czy może jest ktoś za mną, ale    z a   m n ą   n i k o g o   n i e    b y ł o …

Przeżywałam kryzys duchowy, trochę traciłam fighting spirit i wtedy przypomniałam sobie, jak moja koleżanka z pracy mawiała, że tak to jest, że na szczyt się idzie w pojedynkę i tak mnie to w tej mojej beznadziejnej sytuacji rozśmieszyło, że postanowiłam biec dalej. W tym moim żółwim tempie, zupełnie sama, ale biec, nie zatrzymywać się. 

Jak wbiegałam na drugi most - zobaczyłam T. i jego tatę, jak biegli w moim kierunku. Pomachałam do nich i rozłożyłam ręce, zupełnie tak, jak przy tryumfie na mecie robią to Kenijczycy. Powiedzieli, że do mety jest niewiele ponad kilometr i że dam radę. Wiadomka! 

T. chciał ze mną biec, ale moje tempo pozwalało mu zaledwie na szybki marsz. W międzyczasie powiedział, że dzisiaj był pierwszy.

Razem dobiegliśmy do mety (tzn. on już drugi raz tego dnia). Na tym ostatnim kilometrze przyszedł niespodziewany sukces – wyprzedziłam dwie osoby, ale te osoby nie miały takiego ducha walki jak ja i postanowiły z jakiegoś powodu nie pokazywać się na mecie (?). Tym samym dobiegłam ostatnia. 

Jaka radość tam panowała (prowadzący pewnie chcieli już iść do domu, a tu musieli na mnie czekać, dodam, że braliśmy udział w ostatnim biegu tego dnia), speakerem był dawny nauczyciel T., były reprezentant Szwecji w narciarstwie, więc jeszcze na koniec mu pogratulował i mi też oczywiście, ale jakoś tak jakby chłodniej.... Potem wracał z nami. Pewnie myślał tak samo, jak ja, że to takie romantyczne: jedno pierwsze, drugie ostatnie – dobrana para!

Myślałam, że T. się będzie trochę wstydził, ale gdzie tam – dumny był, że się nie poddałam. A dzisiaj z radością mi pokazał, że w klasyfikacji generalnej było 10 osób z gorszym czasem niż mój. Jak na początku wspominałam są 4 biegi każdego dnia, my braliśmy udział w ostatnim, więc pewnie w tych wcześniejszych wystąpiły jeszcze większe "talenty" :)

Powiem Wam, że fajnie być ostatnią na mecie. Po pierwsze ta świadomość, że jednak się nie poddałam, po drugie ludzie serio chcą iść do domu i autentycznie cieszą się, że w końcu dotarłaś, po trzecie jak byłam ostatnia to następnym razem już może być tylko lepiej, bo przecież gorzej być nie może ;)


mój wynik
wynik T. (on mógłby w moim czasie tę trasę przebiec 2x)



Balenciaga vs. Ikea

Kiedyś to podróbki były tańsze ;)




środa, 26 kwietnia 2017

Zła reklama-antybiotyki w mięsie

Przeglądając poniedziałkową, lokalną gazetę natknęłam się artykuł na dwie strony o polskim mięsie mielonym. Nie trzeba nawet dobrze znać szwedzkiego, aby zrozumieć mniej więcej nagłówek: antibiotika i polskt kött i szybko dojść do wniosku, że to może nie być tekst o sukcesie.

Szkoła podstawowa w Luleå (50 km od nas) kupiła mięso z Polski, licząc na spore oszczędności (w okresie roku prawie 1 000 000 kr na jednym tylko produkcie). Okazało się, że zawiera ono 12 razy więcej antybiotyków niż takie samo szwedzkie mięso mielone. Wszystko zgodnie z prawem, było prawidłowe zamówienie publiczne, dopuszczalny poziom antybiotyków w mięsie nie został przekroczony, a samo mięso nie zostało wycofane, będzie serwowane w szkolnej stołówce. Chodziło o zdrowie dzieci, z tego względu poświęcono importowi żywności z UE i spoza UE dwie strony w gazecie, choć krzykliwy nagłówek odnosił się tylko do Polski. Dwie strony to dużo. I duża szkoda, bo moim zdaniem nasz rynek ma wiele do zaoferowania, a teraz ma brzydką reklamę.

Fakt jest jednak faktem - w szwedzkim mięsie jest mniej antybiotyków... 12 x mniej...

Szwedzi w ogóle są bardzo ostrożni w kwestii spożywania leków, a zwłaszcza antybiotyków. Mają chyba większa świadomość, że jeżeli będą je brać przy każdej okazji to organizm się uodporni i może się okazać, że kiedyś nie zadziała lek w danej sytuacji konieczny. Tej kwestii w ww. artykule poświęcono też sporo miejsca.

Jak bardzo jest to ważne przekonałam się kilka lat temu, kiedy ciężko zachorowała moja kochana Mama, były tylko 2 antybiotyki, które mogły jej pomóc. Całe szczęście pierwszy podany okazał się celnym strzałem, bo mama była w takim stanie, że nie wiadomo, czy dałaby radę poczekać na efekty drugiego - w przypadku, gdyby pierwszy nie zadziałał.

Niedawno dowiedziałam się, że w Szwecji ani lekarze, ani weterynarze nie otrzymują żadnych profitów od firm farmaceutycznych, za przepisywanie ich leków. Są rozliczani z efektów swojej pracy, czyli z tego, czy pacjent wyzdrowiał. Tym samym nie mają żadnego celu w przepisywaniu niepotrzebnych leków ani ludziom, ani zwierzętom.

Jak tak sobie teraz o tym myślę, to działalność firm farmaceutycznych w Polsce to trochę taka działalność mafijna, rodem z Ojca chrzestnego - przysługa za przysługę. Ty przepiszesz nasze leki, my ci zorganizujemy wakacje. Aż dziw bierze, że żadnej zmianie w polityce: ani dobrej, ani złej to nie przeszkadzało i nie przeszkadza. Może TO jest też dobry cel, dla którego powinniśmy protestować, aby wymóc zmianę w prawie i zakazać tego podejrzanego procederu.

Chodzi o nasze zdrowie i o zaufanie do zawodu lekarza. Kiedy jesteśmy chorzy i w bezradności choroby zwracamy się o pomoc do specjalisty to dobrze jednak byłoby mieć zaufanie, że będzie on nas leczył, a nie wykorzystywał cynicznie naszą bezbronność.


niedziela, 23 kwietnia 2017

IKEA, a kryzys związku

W zeszłym tygodniu obejrzałam w końcu Bridget Jones 3. Film całkiem w porządku, choć oczywiście, tak samo jak przy poprzednich częściach przykro było mi patrzeć jak Bridget rani pana Darcy. No i nie lada szokiem był też dla mnie obecny wygląd Bridget, a zwłaszcza to, że średnio przypomina wcześniejszą Bridget... choć gra ją ta sama aktorka (?). 

W filmie podekscytowany wizją ojcostwa Jack mówi do Bridget: ...później kupiłbym nam szwedzki mebel do złożenia, po czymś takim poradzilibyśmy sobie ze wszystkim.

Jak kończyłam oglądać film przybył od rodziców mój szwedzki chłopak, ze szwedzkim meblem do złożenia. Mebel kupiliśmy kiedyś i zostawiliśmy u jego rodziców. 

W piątek zaczęliśmy się bawić w składanie, które poszło nam jak z płatka, mnie to nawet nie zdziwiło, bo kiedyś sama złożyłam szafkę łazienkową z lustrem, więc zwykła półka nie była dużym wyzwaniem dla dwojga. 

Najtrudniejsze było oczywiście przytwierdzenie półki do ściany, a w zasadzie już po wywierceniu otworów trafienie w nie śrubami (półka zasłaniała te otwory), po wielu próbach, sama już nie wiem jak, ale i to się nam w końcu udało. Może ktoś z Was ma większe doświadczenie i podszepnie, jakieś triki, które można wykorzystać w takiej sytuacji?

Zarówno wizyta w sklepie jak i skręcanie szwedzkiego mebla były przyjemne. Byliśmy zgodni, co do tego, którą półkę chcemy, a przy jej składaniu mieliśmy uczciwy podział zadań: ja trzymałam instrukcję  i mówiłam, co teraz trzeba zrobić, a T. to robił, bo ma więcej siły, aby dokręcać śrubki, sprawę ułatwiało, że mieliśmy wszystkie potrzebne do skręcenia i montażu sprzęty.

Ale to zdanie z "Bridget Jones 3" nie dawało mi spokoju. I ku naszemu zdziwieniu okazało się, że to powszechnie znany i komentowany fakt, że sklepy IKEA są świadkami wielu kłótni, a nawet rozpadu związków, bo są urządzone jak dom... no i ludzie zaczynają się tam czuć jak w domu i jak tak sobie przemierzają działy: "kuchnia", "salon", "łazienka", "pokój dziecięcy" - odżywają domowe frustracje i konflikty. 

Na swoich stronach IKEA informuje: Jesteśmy firmą, która kieruje się wartościami, a naszą prawdziwą pasją jest domowe życie. Projektując każdy produkt kierujemy się jednym - chcemy, by dom stał się lepszym miejscem. Co jednak zrobić jeśli moje "lepsze" jest lepsiejsze, niż jego "lepsze"?

Krótko mówiąc zakupy w IKEi to spore wyzwanie dla związku. Wizyta w sklepie zmusza do skonfrontowania swojego życia ze szwedzkim ideałem z katalogu. A po kłótniach w sklepie, trudnych kompromisach i niespełnionych oczekiwaniach - trzeba jeszcze wrócić do domu i mebel złożyć. Tu się z kolei kłania współpraca, z którą też nie zawsze jest dobrze. 

IKEA ma w ofercie całkiem ładny regał/witrynę o oficjalnej nazwie "Liatorp", składający się z wielu elementów i montowany do ściany, którego nijak nie da się złożyć w pojedynkę, regał ten otrzymał na świecie niechlubną, kolokwialną nazwę "divorcemaker".

Znalazłam też informację, że czasem terapeuci par proszą pacjentów o zakup taniej szafki z IKEi i nagranie na kamerę jak ją razem składają. Podobno widać wtedy jak na dłoni: jak związek funkcjonuje, jakie są jego mocne i słabe punkty oraz gdzie leży problem.

Ja jednak będę się trzymać tego, co znana mi terapeutka powtarzała czasem, że małżeństwo pogłębia stan wyjściowy i myślę sobie, że tak samo jest z zakupami w IKEi. Jak jest dobrze - to po prostu jest dobrze, a jak jest kiepsko - to nawet najładniejsze mieszkanie w stylu skandynawskim tego nie poprawi...

nasza półka

czwartek, 20 kwietnia 2017

Środki transportu zimą

Na daleką północ dotarła już wiosna, ale dochodzą mnie słuchy, że odchodząca od nas zima, udała się na południe, do Polski.

Dlatego też, postanowiłam napisać ostatni (mam nadzieję) zimowy post o sposobach poruszania się po mieście zimą. Wydaje mi się to ciekawe dlatego, że tutaj więcej osób porusza się po mieście bez pomocy środków komunikacji miejskiej. Więcej jest osób aktywnych zimą, nawet jeśli nie uprawiają typowych sportów zimowych. Więcej również widać w mieście osób starszych, które pomimo śniegu i lodu są aktywne, ale robią też wiele, aby być przy tym bezpiecznymi. Standardem jest, że osoby starsze poruszają się z chodzikami. Nie są to osoby z dużymi trudnościami z chodzeniem, moim zdaniem używają chodzików, aby zachować równowagę, często są zgarbieni, a wtedy wiadomo, że trudniej równowagę utrzymać.

Nie wstydzą się tego.  Gdyby moja babcia poruszała się tak, jak większość tych osób - zapewne nie używałaby nawet laski. Pamiętam jak trudna była dla niej decyzja, aby zacząć chodzić z laską, o chodziku - który dwa lata zbierał kurz nigdy przez babcię nie użyty - nawet nie wspominając. Zastanawiam się skąd to się bierze, że w jednym kraju, ktoś nawet całkiem sprawny, ale już słabszy - używa chodzika, a w innym ktoś, kto ledwo jest w stanie zrobić kroczek - wstydzi się korzystać z jakiejkolwiek pomocy, nie publicznie, ale nawet w domu? Jak kiedyś powiedziała moja koleżanka: w Szwecji starość zaczyna się po 80-tce, może dlatego, że ludzie bardziej szanują swoje siły i możliwości...

Z kolei całkiem sprawne i silniejsze starsze osoby jeżdżą po mieście, albo na sankach (których wiele zdjęć już wcześniej na blogu umieszczałam), albo na rowerach na 3 kołach. Rowery te są oczywiście bardziej bezpieczne, bo trudniej na takim rowerze upaść. Poza tym tak rowery, jak sanki i chodziki mają koszyki, więc nie trzeba dźwigać zakupów, co jest kolejnym plusem i oszczędza siły. 
 




Oczywiście osoby młodsze mają do dyspozycji cały arsenał sportów zimowych. Wszystko pod ręką, bez konieczności wyjeżdżania poza miasto. Spokojnie więc można po pracy pójść na narty, łyżwy.
Wydaje mi się też, że w przerwie na lunch sporo osób uprawia sport, co zauważyła E. podczas swojego pobytu. Na Ice Arenie był wzmożony ruch pomiędzy 11.00 a 13.00.

Dzieciaki sporty zimowe opanowują w przedszkolu, a szlifują z rodzicami w każdej wolnej chwili, więc poziom początkujący reprezentują osoby w wieku do 6 lat. Ja należałam do nielicznych dorosłych, którzy uczyli się jeździć na nartach. 

zimowa hulajnoga

Do szkoły dzieci jeżdżą na rowerach, sankach lub hulajnogach lub po prostu pieszo :) 
Moja znajoma z Sundsvall na biegówkach zaprowadza i przyprowadza swoje dzieci ze szkoły, tutaj tego nie widziałam, ale możliwe, że niektórzy i tak robią. 
W tym miejscu dodam, że w mieście nie sypie się każdego skrawka śniegu solą, czy piaskiem, dlatego można także po mieście jeździć np. na sankach. Są miejsca posypane żwirkiem, ale dużo jest przestrzeni nie sypanych niczym. 

Ważna do tego jest panująca tu kultura sportu. Rodzice nie stoją i nie patrzą jak dzieci biegają, czy bawią się, ale uprawiają sport z dzieciakami. Wiadomo, że nic tak nie wychowuje, jak dobry przykład. Wrzucałam już kiedyś filmik z rodzicami na łyżwach, z niemowlakiem w wózeczku, a tutaj wersja szwedzkich sanek z miejscem dla niemowlaka.














Jak dzieci podrosną to można wybrać się na spacer w takiej wersji

albo takiej:











A jak nie chce się ruszać wspólnie na świeżym powietrzu to chociaż można ruszyć razem na wycieczkę po okolicy.


A kiedy rowerkowi jest zimno to należy go ciepło ubrać ;)


czwartek, 13 kwietnia 2017

Baranek

Kiedy rano sprawdzałam pocztę ukazała mi się taka oto piękna prognoza pogody:
Już byłam gotowa szukać sandałków, a tu się okazało, że portal Yahoo! zadrwił ze mnie okrutnie pokazując temperatury w fahrenheitach. Drogie Yahoo! takich rzeczy się nie robi!!!
Później poszukałam w piwnicy mojej zimowej kurtki, którą T. optymistycznie wyniósł pod moją nieobecność - licząc na nadejście wiosny, a Święta jednak zapowiadają się białe ;)
W ogóle poszukiwania były częścią mojego dnia, bo jeszcze później udałam się na poszukiwanie baranka na wielkanocny stół. A tu ani śladu baranka, bo w Szwecji nie baranek, ale kura jest symbolem Wielkanocy. Po konsultacji z przyjaciółmi z Danii okazało się, że tam również kura rządzi.
Pitea, Szwecja

Kopenhaga, dania
Poszukiwania baranka rozpoczęłam już na lotnisku KRK, tam z kolei pan pokazał mi czekoladowego zajączka w odpowiedzi na pytanie o baranka. Pomyślałam sobie wtedy złośliwie, że nie zamierzam obchodzić "wedlanocy" symbolizowanej czekoladowym zajączkiem tylko jednak Wielkanoc symbolizowaną barankiem. Wtedy się jeszcze łudziłam, że baranek jest uniwersalnym symbolem zmartwychwstania i kupię go z łatwością na miejscu.
Żałuję, że nie wzięłam baranka od Babci, kiedy mi go dawała... ale szkoda było mi psuć jej piękną dekorację...
Poza tym, że nie ma baranka to jest dzisiaj dzień czarownic. Obchodzony trochę jak halloween tzn. dzieci przebrane za czarownice chodzą po domach życząc wesołych świąt i za to otrzymują słodycze.
Ponieważ nie jestem otwarta na tego rodzaju zwyczaje i zabawy - ustaliliśmy, że jak ktoś do nas przyjdzie przebrany za czarownice to będziemy mówić po polsku, udając, że nie wiemy o co chodzi. Zresztą i tak nie mamy nic (poza cukrem) słodkiego w domu.

wtorek, 11 kwietnia 2017

Z żurkiem w walizce przez Bałtyk

Wracam już. Próbuję coś czytać, ale widok na pas startowy skutecznie mi to uniemożliwia. Odprowadzam wzrokiem każdy samolot. Nie mogę się powstrzymać i skupić na czytaniu. Widok startującego samolotu to dla mnie jeden z najpiękniejszych widoków świata.
Lotnisko Arlanda ma świetną poczekalnię i chociaż to największe lotnisko w Skandynawii nie widać tłumów.
Zwykle przesiaduję na antresoli z tym właśnie boskim widokiem na pas.
Poczekalnia nazywa się SKY CITY i jest naprawdę dobrze rozplanowana. Tutaj są kawiarnie, restauracje i sklepy, ale nie słychać hałasu. Ładowarek do komputerów też jest dużo!
A jak tu leciałam to ostatnim widokiem w Polsce był Półwysep Helski. Wcześniej nigdy nie zwróciłam na niego uwagi (możliwe, że to dlatego, że zwykle przesypiam podróż), tym razem lecieliśmy jakby wzdłuż. Oczarował mnie zupełnie! Muszę się tam wybrać jeszcze raz, a w czasie lotu będę nastawiać budzik :)