Podczas pobytu w Polsce, kiedy
Warszawa rozkwitała wiosną i wszędzie królowała cudna świeża zieleń - moje dwie
koleżanki namówiły mnie na rozpoczęcie kolejnego sezonu biegowego – tzn. żeby
była jasność – poprzedni sezon biegowy zakończyłam jakieś 2 lata temu.
Biegałyśmy w interwałach, z super aplikacją, która co rusz entuzjastycznie
wykrzykiwała do nas: good job! Zachęcona tą przygodą postanowiłam kontynuować
tutaj. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie tutejsza depresyjna szarość,
czasem śnieg, a czasem urywający głowę, sztormowy wiatr. W tych ekstremalnych
warunkach udało mi się nawet 3 razy pobiegać.
T. z kolei co tydzień jeździ do
rodziców, aby w ich mieście brać udział w biegu na 5 km. Jest to bieg o długiej
tradycji, sięgającej lat 60-tych, jest organizowany przez 7 kolejnych wtorków w kwietniu
i maju. W każdy wtorek są 4 starty, zaczynając od godziny 16.30 (trasa jest dla
każdej grupy taka sama). Jak wróciłam z Polski to T. akurat był po pierwszym
biegu z tej serii, więc zapytałam jak mu poszło. Powiedział, że nienajlepiej.
Dopytywałam dalej: czy musiał zejść z trasy, czy coś się stało, ale nie,
okazało się, że po prostu był drugi… i miał gorszy czas, niż się spodziewał… Biedaczek.
W tym tygodniu zaproponował, abym
i ja wzięła udział w tym biegu, żeby się sprawdzić i zacząć obserwować postępy.
Na bieg nie trzeba się wcześniej zapisywać, można po prostu przyjść, zapłacić
opłatę startową, pobiec i zostać gwiazdą lokalnej prasy. No to
pobiegłam.
Trasa biegu wiedzie wokół rzeki i
przez dwa mosty. Taki tam sobie bieg, na zachętę do uprawiania sportu, dla
amatorów... i niby nikt nie walczy o wyniki, ale jeszcze przed pierwszym mostem
całkowicie straciłam z oczu peleton. Sądziłam, że jak wbiegnę na most to może
jeszcze kogoś zobaczę, ale gdzie tam! Nie bardzo wiedziałam, gdzie biec dalej
(trasa nie jest oznaczona, bo organizatorzy nie przewidzieli najwyraźniej, że
będą uczestnicy aż tak odbiegający kondycyjnie od reszty). Były
trzy możliwe drogi. Właściwą wybrałam tylko dzięki temu, że tata T. przed
biegiem powiedział, że za mostem może mi być ciężko, bo jest pod górkę. No nic,
wbiegłam jakoś pod tę górkę, a tu dalej peletonu ani widu, obejrzałam się, czy
może jest ktoś za mną, ale z a m n ą n i k o g o n i e b y ł o …
Przeżywałam kryzys duchowy, trochę
traciłam fighting spirit i wtedy przypomniałam sobie,
jak moja koleżanka z pracy mawiała, że tak
to jest, że na szczyt się idzie w pojedynkę i tak mnie to w tej mojej
beznadziejnej sytuacji rozśmieszyło, że postanowiłam biec dalej. W tym moim
żółwim tempie, zupełnie sama, ale biec, nie zatrzymywać się.
Jak wbiegałam na drugi most -
zobaczyłam T. i jego tatę, jak biegli w moim kierunku. Pomachałam do nich i
rozłożyłam ręce, zupełnie tak, jak przy tryumfie na mecie robią to Kenijczycy. Powiedzieli,
że do mety jest niewiele ponad kilometr i że dam radę. Wiadomka!
T. chciał ze
mną biec, ale moje tempo pozwalało mu zaledwie na szybki marsz. W międzyczasie powiedział,
że dzisiaj był pierwszy.
Razem dobiegliśmy do mety (tzn.
on już drugi raz tego dnia). Na tym ostatnim kilometrze przyszedł niespodziewany
sukces – wyprzedziłam dwie osoby, ale te osoby nie miały takiego ducha walki
jak ja i postanowiły z jakiegoś powodu nie pokazywać się na mecie (?). Tym samym dobiegłam ostatnia.
Jaka
radość tam panowała (prowadzący pewnie chcieli już iść do domu, a tu musieli na
mnie czekać, dodam, że braliśmy udział w ostatnim biegu tego dnia), speakerem
był dawny nauczyciel T., były reprezentant Szwecji
w narciarstwie, więc jeszcze na koniec mu pogratulował i mi też oczywiście, ale jakoś tak jakby chłodniej.... Potem wracał z nami.
Pewnie myślał tak samo, jak ja, że to takie romantyczne: jedno pierwsze, drugie
ostatnie – dobrana para!
Myślałam, że T. się będzie trochę
wstydził, ale gdzie tam – dumny był, że się nie poddałam. A dzisiaj z radością
mi pokazał, że w klasyfikacji generalnej było 10 osób z gorszym czasem niż mój.
Jak na początku wspominałam są 4 biegi każdego dnia, my braliśmy udział w
ostatnim, więc pewnie w tych wcześniejszych wystąpiły jeszcze większe "talenty" :)
Powiem Wam, że fajnie być
ostatnią na mecie. Po pierwsze ta świadomość, że jednak się nie poddałam, po
drugie ludzie serio chcą iść do domu i autentycznie cieszą się, że w końcu
dotarłaś, po trzecie jak byłam ostatnia to następnym razem już może być tylko
lepiej, bo przecież gorzej być nie może ;)
mój wynik |
wynik T. (on mógłby w moim czasie tę trasę przebiec 2x) |